Recenzja Trylogii Wojen Makowej

Recenzja Trylogii Wojen Makowej

Recenzja Trylogii Wojen Makowej

Tytuł oryginalny: The Poppy War

Autor: Rebecca F. Kuang

Tłumacz: G. Komerski

Części: Wojna Makowa, Republika smoka, Bóg w płomieniach
(The Poppy War, The Dragon Republic, The Burning God)

Wydawca: Fabryka Słów w 2020

Moja ocena: 10/10

 

            Trylogia Wojen Makowych to debiut młodej autorki, w co ja nadal nie wierzę i Wy nie uwierzycie po przeczytaniu. Natrafiłam na trylogię przypadkowo i zaczynając ją czytać nie liczyłam na to, że zajmie miejsce w moim sercu i zapadnie mi w pamięć. W tamtych czasach w ogóle nie preferowałam fantastykę, ale ta książka… Stała się moją ulubioną.

            Moim zdaniem trylogia jest ciekawsza i lepsza od Harry’ego Pottera (i nie rozumiem czemu tak mało ludzi o niej wiedzą). Pod wszystkimi poglądami. Pod poglądem bohaterów – nikt nie jest białym i nikt nie jest czarnym (no może oprócz Federacji, ale tego nie bierzemy pod uwagę). Fabuła jest ciekawa, zakręcona (ale w niej się nie gubiłam) oraz nowa. Rebecca F. Kuang stworzyła własny świat ze własną magią (a raczej szamanizmem) i bogami, co dla mnie było jak łyk świeżego powietrza po tych wszystkich jednakowych książkach fantasy, których zaraz jest nazbyt wiele. No wiecie o jakie mi chodzi.

            Jeszcze chciałam podjąć temat tytułu – Wojna Makowa. Gdy usłyszałam nazwę pierwsze skojarzenie jakiem mi przyszło było: „To będzie wojna o kwiaty?” Nawet nie zważając na ten fakt, że szybko dowiedziałam się jaką rolę tutaj odgrywa mak, sens dotarł do mnie dopiero po tym jak zamknęłam książkę i przemyślałam wszystko. I to taki sens jaki przewrócił moje przedstawienie o trylogii.

 

            Postaram się bez spoilerów opowiedzieć Wam o plusach trylogii Wojen Makowych. Po pierwsze – wraz z Rin (główną bohaterką, która dla mnie stałą się idolem) przechodzimy ciężką drogę. Oglądamy za losem dziewczyny i jak ona podejmuje ciężkie decyzje. Jak wszyscy są przeciwko niej, jak dola niejednokrotnie śmieje się nad nią, jednak Rin nie poddaje się. Patrzymy jak ona się zmienia. Porównując Rin z pierwszego rozdziału i Rin z ostatniego, aż się nie wierzy że to dwie jednakowe osoby. Czytelnik zmienia się w trakcie czytania i… To trzeba przeczytać samemu by zrozumieć o czym mówię.

            Po drugie – Rebecca F. Kuang jest okropnie utalentowaną osobą. Pisze na tyle dobrze, że pogrążam się w czarne myśli, pytając się : „Czy ja kiedykolwiek zdołam tak dobrze pisać?”. Język jest prosty i zrozumiały. Wciągasz się od pierwszych słów. Nie gubisz się w postaciach, zdarzeniach i miejscach. Autorka tak zwinnie tym wszystkim żongluje, że w jakimś momencie przestajesz wierzyć w to że to napisał człowiek.

            Z czego wiem (zaraz pozwól mi odejść od tematu) autorka opiera się o historię Chin, więc ci którzy coś o niej wiedzą będą mogli przeprowadzić równoległe z książką. A tacy jak ja (która wie o Chinach okrągłe zero) nic nie stracicie, zapewniam was. Choć trzeba podkreślić, że trylogia Wojen Makowych to w pierwszą kolej opowieść fantasy, a nie książka historyczna, więc skupmy uwagę na pierwszym. Świat ma wiele szczegółów, ale Rebecca powoli i metodycznie wprowadza nas w wymyślony świat. Powiada o bogach, ludziach, obyczajach i wielu rzeczy, przedstawiając to w taki sposób, że w nie jakieś momentach traciłam rozumienie gdzie jest prawdziwy świat, a gdzie świat Rin.

            Po trzecie – w trylogii nie ma żadnych dziur. Nie dostrzegałam żadnych niezgodności, bohaterzy nie postępowali i nie zachowywali się w różnych częściach po innemu i fabuła była płynna. Co od razu zmusza myśleć, że autorka dobrze zna świat przedstawiony i żyjących w nim ludziach oraz stworach. Chociaż na niejakie pytania tak i nie dostałam odpowiedzi. Np.: Czemu ojciec Nezha nie pojawił się na świętowaniu w stolicy? Co sprawiło że Nezha wyzdrowiał? Czemu na początku książki była wzmianka o jakieś Mafii (nazwy nie pamiętam, ale wzmianka padała podczas podróży Rin z nauczycielem do stolicy)? Ale na to z łatwością przymyka się oko i nie traci się frajdy z czytania.

            Po czwarte – przywiązujemy się do bohaterów. Zapadają w pamięć, tym na ile są wyjątkowi i nadal nie zgodziłam się z utratą wielu. Z końcem ich historii. Na tyle że Rebecca musi napisać oddzielne książki o nich. Oprócz Rin najbardziej darzę sympatią Kitaja, Atlana no i, oczywiście, Nezha. I każdy z nich na swój sposób jest wyjątkowy, a Nezha najbardziej, gdyż od razu powiązałam go ze swoim znajomym, co sprawiło że jeszcze lepiej go pamiętam.

            Po piąte – końcówka (i cała historia w całości) chwyta za serce i jeszcze długo chodzi po głowie. Owszem trzymam buzię na kłódkę, ale serio ostatnie dwadzieścia stron, choć nie są pełne na zdarzenia, dają to co czytelnik musi przyjąć – pożegnanie. To okropnie uczucie gdy zamykasz książkę i pojmujesz, że historia skończona, kropka na końcu zdania postawiona i to wszystko… pęka serce. Nigdy już więcej nie przeczytam o tych postaciach – myślisz. Chociaż było że zakończenie książki mnie uszczęśliwiało (nareszcie skoczyłam, tą durną lekturę szkolną!) koniec „Boga w popiołach” był prawdziwą emocjonalną próbą dla mnie. Sądzę że planeta ziemia jeszcze długo (albo nigdy) nie ujrzy takiego arcydzieła. Zasłużona maksymalna ocena.

No na dziś to już koniec. Do zobaczenia kiedyś jutro i nie zapominajcie – nie wolno przenosić opium na teren Akademii.

Yarka V. Petruchek


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.